Psy z Miasta Mgły
Co jakiś czas miejscowy dziennikarz przypomina, że w San Francisco więcej jest psów niż dzieci. Ten fakt najczęściej przytaczany jest przy okazji odmalowywania portretu mieszkańców tego miasta, którzy to „zorientowani na rozwój zawodowy nie znajdują miejsca na założenie rodziny”. Realizują się oni ponoć w relacji pies-człowiek, nie dziecko-rodzic, co ma być mniej angażujące i zapewniać większą przestrzeń życiową dla nich samych. To dosyć dołujące i według mnie wyolbrzymione, bo każdy kto mieszka w Bay Area wie, że rodziny z dziećmi zamieszkują najczęściej sielankowe obrzeża miasta lub okoliczne miejscowości rodem z The Sims. W moim odczuciu jest to stwarzanie sztucznego problemu, nad którym mamy, jak rozumiem, załamywać ręce, bo ludzie wolą mieć psa, niż rodzić dzieci. To trochę głupie. Czy nie?
A jednak w San Francisco widuję ludzi z psami w takich sytuacjach, czy miejscach, w których w Polsce widuję najczęściej rodziców z małymi dziećmi: w kawiarniach, w kinie, na piknikach, na plażach, na placach zabaw (liczba placów zabaw dla psów niemal dorównuje liczbie placów zabaw dla dzieci). Ludzie spotykają się na plotki, a zamiast na baraszkujące pociechy, spoglądają kontrolnie na swoje czworonogi…
Mieszkańcy San Francisco uwielbiają psy. A same psy wyglądają na szczęśliwe. Niekiedy myślę, że to bajeczne miejsce za Tęczowym Mostkiem, gdzie po śmierci trafiają nasze pupile, to właśnie San Francisco. Jeśli ktoś nie wie, jak wygląda szczęśliwy pies, to może się dowiedzieć spoglądając na zdjęcie poniżej.
K2 szczęścia
Jak wygląda pies z San Francisco?
Pies z SF to pies mały. Tak mały, że wydaje się niemożliwe, żeby toto miało tych samych przodków, co wilki. Pies z SF to pies dumnie wyglądający z torby czy plecaka, z gracją kroczący obok swojego pana nawet na zatłoczonej ulicy. Pies z SF to często pies rasy chichuachua, yorkshire terrier, pomaranian, czy mops. Te ostatnie bywają często natchnieniem dla tutejszych designerów, projektantów mody, a nawet cukierników. Można tu bowiem kupić sukienki w mopsiki, filiżanki z mopsikami i nawet owsiane ciasteczka – mopsiki.
Często też natykam się na ulubione corgi, które to upodobała sobie sama królowa angielska i Michel Houellebecq. Przyznaję, że i mnie uwiodły ich fizyczne dysproporcje i za każdym razem rozczulam się na widok tych pokaźnych korpusów osadzonych na króciutkich nóżkach. Nie wiem tylko, czy mam w ogóle prawo wypowiadać się na temat urody zwierzaków, w końcu lubię łyse koty, co mnie ponoć dożywotnio dyskwalifikuje z udziału w dyskusjach na tematy estetyczne.
Najpopularniejszy psi look to jednak ten “na kundla”, z szorstkim włosem, z sierścią nierównomiernie rozłożoną na całym psim ciele. Taki pies wygląda jak Paryż z lotu ptaka: pełno rond i odchodzące od nich uliczki (czyt. gniazda). Takie psy mają co najmniej jeden wystający ząbek i oklapnięte uszko i generalnie wyglądają jak pożal się boże. To jednak zupełnie nie szkodzi, bo są hołubione i noszą dumne imiona, na przykład Pumpkin (nawiązanie do Halloween nieprzypadkowe).
Sierść kalifornijskich psów jest zazwyczaj delikatnie posiwiała, mimo że to często są jeszcze psie podlotki. Uwierzcie, można się zakochać w tych szczotkach ryżowych na czterech nogach. Zwłaszcza, gdy trafisz na takiego eleganta z chustką w kratkę zawiązaną wokół obroży.
Wbrew temu, co piszę, zdarza mi sie trafić niekiedy na dużego psa. Zazwyczaj to labrador albo husky. Kto choć trochę zna się na rasach psów, ten wie, że to psiaki o łagodnym usposobieniu, ceniące sobie święty spokój i nieawarantujące się mimo, że nie noszą krawatów.
Psi savoir vivre
No właśnie. Nie widziałam tu ani jednej psiej awantury, nawet między maluchami, które są do potyczek skore najbardziej. Zastanawiam się czasem skąd to nienaganne zachowanie tutejszych psów. Czy one wszystkie uczęszczają na obowiązkowe kursy manier? Czy może to coś w powietrzu, ten aromat miłości do bliźniego, który też powołał do istnienia ruch hippisowski w latach 60? A może to po prostu amerykańska grzeczność, która siłą rzeczy przenosi się z ludzi na psy?
Niedawno trafiliśmy do kina plenerowego, gdzie liczba psów była niemal równa liczbie ludzi. Spodziewałam się choćby najmniejszych psich konfliktów, albo chociaż psich chorałów (w końcu wiem co się dzieje, jak jeden zacznie szczekać, bo coś gdzieś łupnie, albo nieopodal przejedzie samochód na sygnale), a tu nic… Oto setka ludzi i drugie tyle psów w spokoju ogląda “Bullitta” na dużym ekranie pod chmurką. Ba! Nie znalazł się nawet jeden sierściuch, który przyszedłby po prośbie, bo wyczuł moją kiełbaskę. Tu nie ma psich żebraków.
Serce rośnie, gdy widzę zgraję bawiących się zgodnie psów. Naturalnie tworzą się grupki: małe ciągną do małych, a duże do dużych. Nikt nikomu nie zabiera zabawek, nikt nie warczy, tu wszyscy się cieszą. Większość placów dla psów jest ogrodzona, ale często zdarza się, że jest to fragment parku umownie oddany do dyspozycji czworonogów.
„Idzie piesek koło drogi, nie ma…”
Zdarza się dosyć często, że w zgrai baraszkujących psiaków, znajdzie się bida na psim wózku inwalidzkim. Taki piesek też szczęśliwie sobie hasa i goni za piłką, a reszta jakby nawet pozwalała mu czasem ją złapać. Sielanka.
To, że psów jest tu więcej niż w jakimkolwiek innym mieście, jakie miałam okazję odwiedzić, oznacza również, że częściej trafiam tu na psich inwalidów. Te wszystkie głuche, ślepe, z bezwładnymi tylnymi nogami zawieszonymi na czymś w stylu deski na dwóch kółkach, te bez łap – one wszystkie bawią się, uskuteczniają gonitwy, a ich ogony kręcą się jak śmigła helikoptera.
Mam poczucie, że mieszkańcy San Francisco bardzo troszczą się o swoje psy. Dbają nie tylko o zdrowie, ale również o to, by były zwyczajnie, po psiemu zadowolone. Znajdziemy tu plażę dla psów (wspomniałam o tym tutaj) i nieprzeliczone parki dla psów, nie ma też problemu byś wszedł z psem do restauracji, kawiarni, czy sklepu. Zapracowani w tygodniu właściciele psów zapewniają im ruch, długie spacery i towarzystwo innych psów, zatrudniając zawodowego wyprowadzacza. W tym miejscu również chciałabym wspomnieć o psiej kulturze, bo nawet w ciasno zbitej pięciopsiej grupce (w końcu jeden człowiek prowadzi kilka psów na smyczy jednocześnie) panuje spokój i harmonia: małe z przodu i po środku, większe po bokach i lekko z tyłu. Nie mam pojęcia, czy taka formacja powstaje naturalnie, czy psy są jakoś do tego przygotowywane na kursach, ale każda grupka spacerowa tak właśnie wygląda.
Mam talent!
Kiedy rozmawiam z ludźmi na temat ich psów, najczęściej rozmowa kończy się popisem psich umiejętności. Nie ma znaczenia, czy właśnie jedziemy autobusem, czy siedzimy na trawie w Dolores Park: psy spektakularnie padają na ziemię, gdy usłyszą “Bang! Bang!”. Jest to psia sztuczka najbardziej tutaj popularna, podobnie jak: “Where is your belly?”. Wtedy to piesek kładzie się na ziemię i pokazuje, że: „Tutaj! Człowieku, tutaj jest mój cholerny brzuszek! Widziałeś go już tysiąc razy, ale jak chcesz, pokażę ci go po raz tysiąc pierwszy.”
Widziałam psy, które same nalewają sobie wody do miski z wielkich baniaków w parkach, wyczyniające slalomy wokół drzew i ludzkich łydek, wyszczekujące coś, co do złudzenia przypominało “do re mi…” i “how are you?”. Psy salutujące, tańczące, aportujące i na komendę pozujące do zdjęć: “Stay! Picture!”
Zamiast zakończenia: czworo reprezentantów
Jake z Mission jest głuchy jak pień i łagodny jak baranek. „Słucha” odczytując gesty człowieka.
Flower i Daisy podczas spaceru po Golden Gate Park. Daisy to przedstawicielka rasy shih tzu (w niektórych kręgach nazywana ewokiem). Flower zaś, to (przyjmując tutejsze standardy), prawdziwa psia piękność: krzywe ząbki, szorstki włos i wystrzałowa kiecka w panterkę.
Lylę spotkałam na psiej plaży. Jak przystało na charta: nie bierze jeńców. Jej człowiek musi zapewnić jej kilka godzin ruchu dziennie. Lyla, świetna linia!
--
Źródło artykułu i zdjęć: http://agatainthecity.pl